Zasłużony spoczynek

Obłoki o wszelkich kształtach płyną leniwie przez błękit. Popołudniowe słońce liże im brzuchy złotym promieniem, podbijając białe kłęby żółcią, różem i ciemnym granatem. W dole zamarło jezioro, odbijając sunące chmury i niebo zmieniające kolor, jakby oblewał je lekki rumieniec. 

Las wręcz przeciwnie, nabiera dźwięków, wybucha śpiewem, kipi ptasim życiem. Trzepot skrzydeł unosi się wraz z pierzastym stadem w górę. Ptaki oddalają się bezładną na pozór chmarą. Uważny obserwator dostrzeże, gdy już odlecą na znaczną odległość, że jeden z czarnych punkcików przybliża się zamiast oddalać. W pierwszej chwili niewielki, macha niespiesznie skrzydłami, pokonując znaczną odległość, jakby pochłaniał z każdym zamachem przestrzeń, przez którą frunie. Coraz większy i bliższy, z początku czarny, wkrótce nabiera konkretnych barw i kształtów. Czerwonozłota łuska odbija słońce miedzianym błyskiem. Uderzenia szerokich skórzastych skrzydeł burzą powierzchnię wody mocnym podmuchem. Smok – olbrzymi, pełen gracji – opada na trawę, nawet przy lądowaniu zachowując całą swą majestatyczność. Osiada na ziemi, wprawiając ją w lekkie drżenie, i otrzepuje rogaty łeb z długą grzywą. Smukłą szyję wygina w łuk. Zawija ogon wokół szponiastych łap, kłapie dwa razy pyskiem, a wreszcie zamiera z przeciągłym, potężnym westchnieniem.

To był dla Yrdinta długi dzień, wypełniony ciężką pracą. Świat, dopiero co stworzony i ustabilizowany – czymże bowiem jest kilka eonów istnienia – wciąż wymaga tkania zaklęć, wiązania splotów Mocy, utrwalania wzorów. Od świtu do późnych godzin Yrdint i inni tkacze świata śpiewają magiczne pieśni, doskonaląc swe dzieło, by życie w całej swej obfitości i różnorodności mogło toczyć się bez przeszkód i ingerencji. 

Na dziś mu już jednak wystarczy. Nagrodą za trudy jest kontemplacja tego, co razem stworzyli. Gadzie oczy wpatrują się w taflę jeziora, zmąconą wciąż lekkimi zmarszczkami. Yrdint wzdycha ponownie, kontent, z poczuciem dobrze wypełnionego zadania. Pysk wykrzywia w dobrotliwym uśmiechu, kiwa łbem na znak uznania dla siebie i pobratymców. Potem pozwala opaść powiekom, zapadając w zasłużoną drzemkę.

* * *

Drgająca noga bez buta wystaje spod smoczego cielska – łatwo przeoczyć ją w wysokiej trawie. Wydaje się czymś lichym i ledwo widocznym w porównaniu z ogromnym smokiem. 

To, co było Rhodianem, rzezimieszkiem, okradającym podróżnych i rozrzucone wśród łąk i lasu wioski, zniknęło zmiażdżone pod połyskującym stworem. 

Dopiero co cieszył się łupem, wyciągając po kolei z połatanego worka zdobyte trofea: złote świeczniki, srebrne patery, chowaną na specjalne okazje biżuterię z posagów – tak zaaferowany, że nie usłyszał nawet przybliżającego się szumu. Nie zwrócił uwagi na powiew wiatru, choć wcześniej nawet najlżejsze muśnięcie nie chłodziło upału. Gdy zauważył powiększający się cień wokół siebie, było już za późno. Bestia opadła z lekkim dudnieniem ziemi, tak wielka, że brzdęk zgniatanego metalu w ogóle nie dotarł do jej uszu. Twarda skóra sprawiła, że smok nie poczuł nawet miażdżonych kości.

Tak oto karma dorwała Rhodiana. Gdyby byli świadkowie jego odejścia – inni niż pliszki, liczne owady czy ukryty w trawie zając – postawiliby mu nagrobek z krótkim, zgrabnym epitafium: “Zginął tragicznie, zgnieciony dupą smoka”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *