Choć do centrum miasta niby niedaleko, słońce bezlitośnie siecze po twarzy i praktycznie odbiera możliwość schronienia się przed rażącymi promieniami. Tutaj, za lasem, między domami zbudowanymi wiele lat temu w tym samym, jedynym słusznym stylu, pachnie jeszcze ziemią po porannym podlewaniu. Pobudka o czwartej rano, razem z pierwszymi promieniami słońca, daje nadzieję na lepszy dzień. Oferuje też więcej czasu na jego przeżywanie. Więcej ciszy i samotności. Lekkie powiewy wiatru i niezdecydowane promienie słońca, które dopiero planują ugotować świat powoli i z rozmysłem.
Działka podzielona jest na cztery części. Większość zajmują dom i budynek gospodarczy, teraz użytkowany jako garaż. Obok stoją budy, przy których od rana leniwie wylegują się psy. Między nimi chodzą sroki, chciwie wyjadając co lepsze kąski z wczorajszej kolacji. Zaraz obok piękna, przekwitła już teraz magnolia rozpoczyna szpaler pachnących krzewów malinowych. Te kryją się ostatecznie w cieniu ogromnej aronii, której smakiem zachwycam się od dzieciństwa.
Z drugiej strony króluje korytarz winogron, oddzielających wyraźnie niewielki sad od grządek. I tam, gdzieś pomiędzy zielonym, słodkim groszkiem, o który wszyscy konkurują, a porzeczkami i agrestem, stoi niewielki namiot. Gdy czuję, że kilka godzin pielenia daje mi się we znaki i w żołądku pojawia się ssanie, myję ręce w deszczówce i po cichu otwieram foliowe drzwi. Wewnątrz jest jak w saunie. Po wielu latach poczułam to samo w motylarni we wrocławskim ZOO. Nastoletnia ja jeszcze nie wiedziała, że gdzieś będzie mogła odtworzyć swoje wspomnienia.
W tej saunie pod foliowym namiotem rosną pachnące krzewy papryki. Owoce przyjemnie czerwienią się, obwieszczając, że już zaraz przyjdzie pora na ich zbiór. Szukam tych co dojrzalszych, zwykle z tylnych krzaków, żeby nie ryzykować ucieczki przed babcią w przeddzień jej imienin. Babcia, choć już starsza i przychyliłaby nieba wnukom, w obronie swoich upraw jest zdumiewająco szybka i świetnie operuje miotłą.
Łapię za krzew, prawie przepraszając go w myślach. Powoli okręcam paprykę w palcach i odrywam ją od zielonej gałązki. Przecieram bluzką – nie wiem, co jest teraz bardziej brudne – i wgryzam się w chrupiącą strukturę. Słodka, jeszcze nie do końca dojrzała papryka ustępuje pod zębami, jednocześnie chłodząc usta i kojąc głód. Siedzę cicho, skulona, żeby sylwetka nie odznaczała się spod folii. Krople potu zaczynają spływać mi po plecach, a czerwony kształt w dłoniach maleje, a potem znika. Nasionka chowam głęboko w ziemi, a resztki do kieszeni spodni – wyrzucę na kompost, gdy nikt nie będzie patrzył.
Cicho wysuwam się z namiotu. Czas na dalszą pracę.
Świetny tekst! ❤ Bardzo przyjemnie mi się czytało Twoje przygody w babcinym ogrodzie 🙂
Bardzo zmysłowy tekst…