Kochana Siostro,
Jestem znowu w Południowym Sudanie. Tym razem w Agoku.
To totalna dziura pośrodku pustyni. Upał i smród spalin obezwładniający. Jeszcze się przyzwyczajam. Stare dobre tureckie kible za przepierzeniem i prysznice, w których w każdej chwili może zabraknąć wody. Okrągłe gliniane domki – tukule, w nich nasze kwatery. Pralnia, magazyn, domek radiooperatora, studnia, generatory, warsztaty naszych mechaników samochodowych, schron.
Standard na misji Lekarzy bez Granic. Nie uwierzysz, ale naprawdę za tym tęskniłam.
Jeszcze trudniej będzie ci uwierzyć, jak ci powiem, kto też tutaj jest.
Jean-Luc.
Oprócz niego Usha, młoda chirurg z Indii i dwaj sympatyczni Czesi, Roman, internista, chirurg i pilot w jednym, oraz Honza, farmaceuta. Honza wymurował w obozie piec do pizzy, wielki niemal jak cały tukul! Już na pierwszą moją tu kolację mieliśmy świetną pizzę, jakiej by się nie powstydził żaden Włoch.
Wiem, co myślisz:)… Obaj są młodsi ode mnie i obaj zostawili w Czechach “przyjaciółki”. I na razie żaden nie sprawia wrażenia Don Juana podobnego sortu jak ten stary cynik Jan Łukasz.
Pacjentów nam wożą “z całej okolicy”, co dla niektórych rodzin oznacza nieraz 3-5 dni drogi piechotą czy na rozklekotanym motorze. Mam pod opieką neonatologię i pediatrię, a Jan Łukasz porodówkę, więc ściśle współpracujemy. Na neonatologię wożą nam też pacjentów z tężcem. Wiem, że to dziwne, dawać ich między noworodki, ale ci pacjenci potrzebują maksymalnego spokoju, a nasze maleństwa niemal wcale nie płaczą, kwilą sobie cichutko, przeciętna waga porodowa mniej niż dwa kilogramy… Przełożona dziecięcych pielęgniarek, Simone, miejscowa babka, jest cudowna. Kangurujemy te maluchy, uczymy matki, żeby je miały cały czas na ciele, karmiły piersią… to zresztą konieczność, mamy tu tylko dwa inkubatory!
Ale wrócę do tężca: wożą nam tu przeważnie dorosłych, ale parę dni temu matka przyniosła pięcioletniego chłopca. Chodzę do niego w każdej wolnej chwili. Nie uwierzysz, jaki ból sprawia ta banalna choroba, o której każdy z nas słyszał, ale nikt jej nie miał, bo w Europie wszyscy jesteśmy na nią zaszczepieni… To są bardzo bolesne skurcze mięśni w całym ciele. Ten malec miał całą twarz w nienaturalnym grymasie, rączki wykrzywione… Jest z nim matka, która w domu zostawiła pod opieką krewnych siedmioro innych dzieci.
Jean-Luc od razu stwierdził, że mały nie ma szans. Tężec w takim stadium to fifty-fifty, skurcze mogą się pojawić na drogach oddechowych i pacjent się utopi we własnej ślinie. “Nie przywiązuj się”, powiedział, jak to on. Ale myśmy się z Simone zawzięły, że go uratujemy. Chłopcy z logistyki mu zrobili taki “namiot” z koców, żeby miał maksymalne cicho, bo każdy impuls może wywołać większe skurcze. Przeciętna temperatura to tutaj w dzień prawie 40 stopni, za tymi zasłonami było minimalnie 50.
Rozumiesz, normalnie pracujemy w zwykłym piekle, a jak tam weszłam, to już myślałam, że jestem w Tartarze…
Do tego mały był nieufny, przerażony… wyobrażasz sobie, cały w bólach, a do tego przychodzi jakaś obca białaska i ma zamiar kłuć go strasznymi igłami i zadawać jeszcze więcej bólu… Simone go trzymała, ja się wkłułam, matka obiecała, że dopilnuje, a ten mały giździk za chwilę sobie wenflon wyszarpnął… I tak w kółko. No, jakoś udaje się nam podawać mu leki rozkurczowe i przeciwbólowe, wszystko zasługa Simone i tutejszych pielęgniarek. Ja się już do niego zbliżam najmniej, jak mogę. Wydaje się, że malec ma najgorsze za sobą, skurcze słabną, nawet już zaczął wychodzić zza koców i patrzeć co się dzieje, szukać wzrokiem Simonki… Mnie nie, to jest jasne jak słońce.
Ale ja mam inną ulubienicę, Anetkę. To dziecko już nam tutaj mieszka na oddziale. Przywieźli ją z ciężkim niedożywieniem, nie mogła nawet podnieść głowy. Jej matka przyniosła ją na plecach z odległej wioski, nie podała nawet jej imienia ani miejsca pochodzenia i zniknęła niż się obejrzeliśmy. Jak na małą spojrzałam dokładniej, od razu zobaczyłam, że coś jest nie tak i w sumie do teraz nie rozumiem, jak z wadą genetyczną mogła dożyć w takich warunkach 8 lat, bo na tyle ją oceniamy (a wygląda na 5). Nawet imię nadaliśmy jej my, matka zwiała i nie podała nam żadnych informacji. Anette ma Zespół Downa, była ciężko niedożywiona i miała zapalenie płuc. Teraz jest już odkarmiona – uwielbia nasze tuczące “torebki” z pastą orzechową Plumpy Nut – ale nikt się po nią nie zgłasza. Jest cicha, grzeczna, na poziomie trzyletniego dziecka, nie mówi, nie przeżuwa jedzenia, chodzi bardzo niezgrabnie. Mam ją cały czas na oddziale, nie mamy co z nią zrobić. Siedzi na kocyku w kącie, mruczy sobie i bawi się nadmuchaną lekarską rękawicą, na której wymalowałam jej czarnym pisakiem oczka i buzie.
Nikt inny, tylko oczywiście Jean Luc mnie oświecił w jej sprawie. On uważa, że rodzina jest przeszczęśliwa, że się jej pozbyli i że już nikt się po nią nie zgłosi. Dziecko z wadą genetyczną jest uważane za karę za grzechy dla rodziców, to wielka hańba. Rodzina się wstydzi – dla nich jest to dziecko, w które nie warto nic inwestować, bo na starość nie zajmie się rodzicami. Cud w ogóle, że matka poświęciła się na tyle, że nam ją przyniosła.
Jan Łukasz był oczywiście bardzo zadowolony, że znowu mógł mnie pouczyć w kwestii jak okropni są miejscowi i jak nasza praca to syzyfowy wysiłek. Zawsze był realistą, teraz jednak wydaje mi się, że jeszcze bardziej zgorzkniał, niż kiedy się ostatnio widzieliśmy. Tym niemniej nadal to świetny ginekolog i położnik.
Nie będziesz ze mnie dumna – znowu wylądowaliśmy w łóżku. Cała historia się powtórzyła, aż mam poczucie totalnego deja-vu. Przypomniałam sobie moją pierwszą misję w Jemenie, 15 lat temu, kiedy Jan Łukasz mnie wziął pod swoje skrzydła… Bez jego cennych rad bym chyba nie przeżyła. A przede wszystkim bez jego szorstkiego wsparcia. Bez jego dotyku. Był i jest moim mentorem, nauczycielem, przewodnikiem – za to będę mu zawsze wdzięczna.
Nie wiem, jak to się stało, że znowu mu uległam. Znowu się zadurzyłam, przestałam logicznie myśleć. Dziękuję, że mogę ci to napisać, a ty mnie nie będziesz oceniać, dziękuję, że jesteś, moja kochana siostrzyczko. Nikt nie potrafi mi dać tyle przyjemności, tyle cielesnej radości, co Jan Łukasz. Ale po seksie wszystko się zmienia, cała ta cudowna bliskość rozpływa się jak senna mrzonka. On twierdzi oczywiście, że to moja wina. Bo oczekuję zbyt wiele, nie jestem “tu i teraz”, tylko ciągle marzę o czymś, czego nie mogę mieć. Parę dni temu rozmowa “po” stała się tak gorzka, że poszłam płakać na skraj obozu, gdzie słychać wycie szakali.
Jasne, to moja wina. Nie wytrzymałam i znów go poprosiłam, by dał mi dziecko. Znowu usłyszałam to jego “Merde, Stephanie”. I wykład o tym, że sama zachowuję się jak dziecko i że już tyle razy mówił, że ten rozdział w jego życiu jest zamknięty. Że dziecka nie można “dać”, to nie nowa torebka czy sukienka. Zawsze byłby jego ojcem, a on ma trzech dorosłych synów i więcej ojcem być nie chce. Że mi nigdy niczego nie obiecywał… I tak dalej, i tak dalej. Stara piosenka, którą znam na pamięć. Było mi tak strasznie źle, że dałam się zwabić na jego lep, znowu weszłam w rolę tej słabszej, tej, która o coś prosi… a on oczywiście od razu wskoczył w “ojcowanie” mi. A potem poszedł sobie, trzasnął drzwiami, widziałam przez okno jak wyjmuje telefon, założę się, że wykonywał swój cowieczorny telefon do Francji, do żony.
W szpitalu na szczęście współpraca jest świetna, Jean-Luc to pełen profesjonalista.
Niedawno przywieźli nam kobietę po domowym porodzie, łożysko się nie odkleiło, mocno krwawiła, i musiałam wyłyżeczkować jej macicę, bo Jan Łukasz był przy cesarskim cięciu u innej pacjentki. I co się okazało? Że to żona mojego znajomego z targu, u którego kupiłam rzeźbione ręcznie bębny dla twoich dziewczynek! (nie mogę się doczekać aż wam je za kilka miesięcy przekażę!). Uratowałam mu kobietę i chyba się zawstydził, że tak strasznie zdarł ze mnie skórę przy tych zakupach. Następnego dnia przyniósł mi ten bęben, o którym twierdził, że zrobił go dla siebie i że “nie jest na sprzedaż”. Absolutnie nie mogłam odmówić daru, obraziłabym go. Jestem zachwycona i postanowiłam zatrzymać tę piękność dla siebie.
Po tamtej rozmowie z Jean-Lukiem chciałam jakoś odreagować, siadłam z bębnem przy ogniu i wiesz, kto się przyłączył? Roman, który niedawno zrobił tutaj chłopakowi z pękniętą czaszką kraniotomię i od tej pory wszyscy patrzą na niego jak na lekarskiego półboga, oraz nasz kierowca i tłumacz, Samir. Łzy mi ciekły po twarzy i żaden z nich nie pytał dlaczego. Jest jasną sprawą, że tutaj czasem człowieka emocje położą na łopatki, nie da się tego uniknąć.
Graliśmy z zamkniętymi oczyma, aż poczułam coś jak inny stan świadomości, rodzaj transu. Moja dusza jakby odleciała do tego momentu dawno temu, w innym życiu, kiedy stał się cud i ja, tak kiepska z fizyki, zdałam ten odrażająco trudny egzamin na medycynę. Widziałam samą siebie, młodą, naiwną idealistkę. Czułam tamte koszmarne rozterki: czy naprawdę tego chcę, czy naprawdę się do tego nadaję? Taka byłam głupia… uparłam się, że będę “pomagać” ludziom, że zbawię ten padół łez. Właściwie tylko Jean-Lukowi i jego trzeźwemu spojrzeniu na świat zawdzięczam, że nie wypaliłam się na tej pierwszej misji w Jemenie, że jeszcze tu jestem, że nauczyłam się dbać o siebie.
Bębniłam dalej i nagle zrozumiałam, że on – podświadomie – prowokuje mnie, bym stanęła na własne nogi, zajęła się sobą, zrobiła ze swoim życiem to, czego ja CHCĘ, czego pragnę. Bym przestała ratować innych, albo liczyć na to, że jakiś mężczyzna uratuje mnie. Bym wreszcie postawiła na pierwszym miejscu siebie.
Płakałam cicho i śmiałam się równocześnie. Moi towarzysze przy ogniu nijak tego nie komentowali, przebywali w swoich własnych światach.
Nie potrzebuję już mentora, nie potrzebuję już ojca. Mam 43 lata i w końcu dorośleję.
Następnego dnia zresztą emocje położyły na łopatki Samira.
Przywiózł nam parę dni temu z odległej wioski zgwałconą dziesięcioletnią dziewczynkę. Towarzyszyła jej matka, sprawcą był ojczym. Sama małą zbadałam, bo żadna z miejscowych położnych nie miała czasu. Musiałam się bardzo starać, by zaufała białej lekarce… po wszystkim wyjęłam to pudło z kredkami i blokami, które mi zajęło połowę bagażu, i powinnaś była zobaczyć wyraz twarzy tej małej! Przed chwilą była jak półmartwe zombie, a tu nagle oczy się jej zaświeciły, nieśmiały uśmiech pojawił się na twarzy… Kiedy powiedziałam jej, że może wziąć sobie jeden blok i pudełko kredek, nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu. Gadałam też z matką, wyjaśniłam, jak mała się może teraz zachowywać, że nawet napady złości albo unikanie kontaktu i apatia mogą być normalne… i że bicie i kary jej nie pomogą, potrzebuje wsparcia, a przede wszystkim daleko od ojczyma. Wyglądała na to, że rozumie. Mogę mieć tylko nadzieję.
A potem, kiedy wyszłam na chwilę na zewnątrz, szukając kawałka cienia z nadzieją na odrobinę ochłody, zobaczyłam Samira, jak stoi pod ścianą blady i ewidentnie “nie ok”. Potrzebował pogadać. Zwierzył mi się, że odkąd pracuje dla Lekarzy bez granic, oczy mu się otworzyły na tyle spraw. Sam ma córkę w wieku tej małej, dlatego tak go to dotknęło. Mówił, że wstydzi się za mężczyzn w swoim kraju, że nie wie, czy zdoła ochronić swoje dziecko. I że przed pracą u nas, przemoc wobec kobiet również dla niego była normalna. Jego matka była bita przez ojca do krwi. Jego też tłukli, w domu i w szkole. I jemu zdarzało się wymierzyć policzek żonie. Mówił, że teraz, po naszych szkoleniach, nauczył się postępować inaczej. Jak się rozzłości, pokłóci z żoną, wychodzi na dwór, żeby się uspokoić. Albo walnie pięścią w mur, albo rąbie drewno. I to mu pomaga.
Wiesz, że nie palę już od paru lat, ale z nim sobie zapaliłam, co mi tam. To był mój “empatyczny dzień”. Jak się pożegnaliśmy, sama się poryczałam, bo widziałam jasno, że Jean-Luc nie zawsze ma rację. Ta praca ma ogromny sens. Choćby była tylko kroplą w morzu potrzeb.
Od kłótni z Janem Łukaszem zabieram do mojej kwatery na noc małą Anetkę, śpimy sobie razem. Śnię o tym, że ją adoptuję, zabiorę ze sobą do Polski, będę rehabilitować i uczyć. Pół żartem, pół serio, zwierzyłam się z tych planów kolegom na stołówce – Jan Łukasz usłyszał i od razu zabrał się do wyjaśniania mi, jaki to głupi pomysł. Przyjęłam to ze spokojem.
Zły jest, rozczarowany, rozumiem go. On sobie ten nasz związek też wyobrażał inaczej. “Związek partnerów w pracy i kochanków po dyżurze”… żadnych wymagań, żadnych pragnień, dwoje dorosłych, przyjaźń i seks. Nie ze mną niestety. Widzę już jasno, jak przez te wszystkie lata starałam się sprostać jego wymaganiom, zamiast być w kontakcie z samą sobą.
Bo to, czego naprawdę chcę, to miłość, rodzina, dziecko, dom. Otwarcie to przyznaję tylko tobie, najdroższa przyjaciółko.
Nie mogę się doczekać, aż się znowu zobaczymy w Zabrzu. Dziękuję ci, że w Twoim domu zawsze mam swoje miejsce. Przywiozę Wam te cudowne bębenki dla Kasi i Dominiki, a dla ciebie fantastyczną figurkę bardzo grubej afrykańskiej bogini. Spodoba ci się i przyda na Twoje kobiece kręgi. Obejmuję cię, Siostro.
Twoja Stef
[opowiadanie zainspirowane artykułami i świadectwami na czeskich stronach Médecins Sans Frontières https://www.lekari-bez-hranic.cz/]
zdjęcie źródło: pexels.com
Wzrusz, ogromny wzrusz. Tyle emocji i przeplecionych ze sobą ludzkich historii w takim pięknym liście. <3