Gdy staję na brzegu strzelistego dachu, nie ma wokół mnie towarzystwa. Jestem ja i przestrzeń, która kończy się w szarych mgłach horyzontu. Ja i mozaika dachów, które sterczą z tkanki ziemi jak rachityczne zęby bestii. Ja i misterna plątanina ulic, która rozściela się u moich stóp jak zagadka do rozwiązania.
Ale ja nie przychodzę tutaj, by rozwiązywać łamigłówki.
Ja przychodzę tu na pocałunek śmierci.
Włażę na dach prastarej Kawerny zawsze wtedy, kiedy jestem kurewsko zły. To nie jest tak, że życie w moim mieście niesie korowody radości. Że karmi pysznymi pieczeniami sukcesów i poi najlepszym winem wygranych. Miasto Veira potrafi być potężnym kurwiskiem. A czasem nawet – wykidajłą, co z kijem stoi przed drzwiami burdelu i w Twoich oczach rozpoznaje tę samą pustkę, którą masz w portfelu.
W moim mieście ludzie nie rozumieją moich słów. W moim mieście ludzie nie lubią mojego towarzystwa. Ludzie mojego miasta śnią inne sny niż moje, a ich ciała żyją w innym rytmie niż te ciało, w którym ja utkwiłem. A jednak ja kocham do nich mówić, ja grzeję się w cieple ich ciał, ja opowiadam im sny, którym nie widziałem, tak proste i zgrzebne jak ich wizje.
A moje ciało i jego rytmy – cóż, czasami udaję, że ono nie istnieje.
Dlatego przychodzę tu na pocałunek śmierci.
Najpierw wchodzę do prastarej Kawerny. Wiem, jak to jest przemykać się pół-bezgłośnie, umiem się przecież zamieniać w kota i cisza jest moim powiernikiem. Służba nie widzi mnie, jeśli im nie pozwalam. Inni ludzie modlą się do bogów i nie ma tam miejsca na strapienia innych istot. Idę dalej – skręcam przy ołtarzu Kreatora. Znikam w schodkach, które dla większości prowadzą donikąd, ale dla mnie wiodą do mojej osobistej świątyni, do ołtarza śmierci i pojednania się ze światem. Aż wreszcie wchodzę po schodach starej wieżycy. Nie ma już tam pajęczyn, nie ma tam kurzu na poręczach, ja już wyznaczyłem ścieżki na wąskiej, zatęchłej klatce schodowej.
Gdy dochodzę do kawernalnych okien – potężnych, przebitych na wylot światłem – zmieniam postać na tę drugą, na zwierzęcą, na tę kocią. Misterny kanty zadaszenia Kawerny łatwiej mi pokonać na czterech łapach, choć wiatr zawsze szarpie mnie za ogon i świszcze swoje groźby w nadwrażliwych uszach. Ale gdy wychodzę na dach, gdy pnę się po stopniach dachówek na ostatnią platformę, gdy wskakuję tam, gdzie resztki budowli dzielą mnie od niewidocznych gwiazd, zawsze powracam do ciała człowieka.
W ciele człowieka strach krąży inaczej. Jest bardziej świadomy, niestłamszony ręką instynktów. Strach w ciele człowieka smakuje jak alkohol i ja – na dachu, wśród przestworu – upijam się nim, pozwalam, by krążył w mojej krwi i zaślepił mi oczy. Przy pierwszym zachłyśnięciu robię krok do przodu. Wtedy nie widzę czubków mojego buta na tle szkarłatnego dachu. Czerwień dachówek zamienia się na rysy miasta. Wicher bije we mnie, słońce mnie oślepia, a ja stoję. Chwieję się. Tętnię od upijanego strachu, a potem – gdy już nie wiem, czy jeszcze jestem wichrem, czy już może człowiekiem – otwieram szeroko oczy.
I wtedy widzę przestrzeń, która kończy się w szarych mgłach horyzontu. Mozaikę dachów, które sterczą z tkanki ziemi, jak rachityczne zęby bestii. Misterną plątaninę ulic, które rozścielają się u moich stóp, jak zagadka do rozwiązania.
Potrzebuję odległości jednego prastarego budynku i szkarłatnego koloru mojego własnego strachu, by spojrzeć na ten świat czułym okiem. Wtedy widzę ludzkie drobiny w tkance miasta. Te, które nie rozumieją moich słów, ale i samych siebie, bo krążą bezradnie jak mrówki po ulicach. Te które nie lubią, mojego towarzystwa, a jednak wszystkie są teraz pod moim okiem. Te, które śnią sny inne niż moje, a jednak teraz stają się moją własną wizją.
Łatwiej mi ich pokochać, gdy widzę ich bezradność.
Łatwiej mi siebie pokochać, gdy widzę, że mogę się stracić.
Łatwiej mi myśleć o sobie dobrze, gdy czuję chłodny pocałunek śmierci na moim karku i chłodny pazur rozłąki – ten najgorszy, bo ze swoim życiem – na przegubie ręki.
***
Czasem jest tak, że gdy schodzę, pod Kawerną czekają już moi przyjaciele. Animede zawsze wtedy pyta, jak minął mi dzień, a ja odpowiadam zgodnie z prawdą: to było ciężkie popołudnie. Potwornie mnie wymęczyło to popołudnie. Ona śmieje się wtedy, a ja śmieję się z nią, bo jej śmiech leczy wszystkie moje smutki.
Ale ona nie wie, o co mnie pyta. Nie wie, że nie pyta o sprzątanie kawernalnych zakątków, nie wie, że ja wcale nie dorabiam tam na służbie i nie ma pojęcia, gdzie kończą się moje kroki.
Ale jeśli jest z nią Esster, to ostrożniej się śmieję pod ostrzałem jego zielonych oczu. I on ostrożniej się ze mną wita, gdy spotykamy się w takim momencie.
Obydwaj wiemy, co wydarzyło się pewnego poranka.
Obydwaj wiemy, że pewnego ranka spotkaliśmy się obaj na dachu Kawerny. Nie witaliśmy się i nie kłóciliśmy się, nie awanturowaliśmy i nie biliśmy się po pyskach. Spojrzeliśmy tylko po sobie – on na mnie, ja na niego i rzuciliśmy sobie dwa słowa.
Nie teraz.
Nie wiem, od czego on wtedy uciekał.
On nie wie, przed czym uciekałem ja.
Ale „nie teraz” zostało w nas obu i niesiemy je razem jak milczący, przeklęty skarb.
I za to jednak kocham mój świat i moje miasto. Zazwyczaj gdy staję na brzegu prastarego dachu, nie ma wokół mnie towarzystwa. Ale raz, gdy stanąłem na brzegu życia i śmierci, to jednak nie pozostałem tam sam.
*Tekst stworzony podczas pisania na żywo.
Wow, Sylwia!😍 Odpłynęłam! Nie wiem czy ta historia dzieje się w jakimś konkretnym realnym mieście ale ja to widzę w Paryżu😍
Fantazja z rana do kawy❤️
Dzięki za tę historię!