Mari i miód

Pachniał miodem. Tyle pamiętam.

Miód i bursztyny. Jego ciepły, słodki zapach mieszał się z gryzącym kadzidłem, które rozpalałam co wieczór, żeby nieco zamaskować zapach mojej piwnicy. A musisz wiedzieć, że piwnice wiedźm potrafią nieźle cuchnąć. Aromaty ziół, olejów i kwiatów zwykle przegrywają  z zapachem krwi, stęchlizny i siarki. Kadzidło jest niezbędne.

A mimo wszystko ten delikatny, słodki zapach wgryzł mi się w pamięć. Przełamał woń całej palety wiedźmowo-piwnicznych zapachów. Widok nieprzytomnego faceta w moim lochu, jego ładny profil i kręcone włosy powoli zaczynały się zacierać w mojej pamięci, a miód z bursztynami został. 

Głupio się przyznać, ale kiedy przetransportowałam bezwładne ciało z powrotem do jego domu, próbowałam zwąchać resztki tego zapachu z prześcieradła.

Tak, uprowadziłam go. Ale tylko na jedną noc. I nie, nie był pierwszą osobą, którą porwałam z sypialni pod osłoną nocy celem pozyskania składników do eliksirów. Ale był pierwszym, który obudził się w moim lochu. Musiałam spaprać proporcje werbeny i skrzydełek Geotrupes stercorarius w miksturze usypiającej. 

Nie był szczególnie miły. Nic dziwnego – był przerażony. Żrący napar, który wytrącił mi z ręki zrobił kilka dużych dziur w mojej ulubionej sukience. Widocznie jego babki, sąsiadki i ciotki nie poinformowały go nigdy, że regularnie korzystają z usług wiedźmy, która mieszka w drewnianej chacie za zagajnikiem obok miasteczka. Mieszkańcy płci męskiej zresztą też, szczególnie ci starej daty. Tak to już jest, że wszyscy prychają i nie wierzą. A jak przychodzi co do czego, to trzeba tłumaczyć, że kodeks zawodowy wiedźmy nie zezwala na podpalenie zaklęciem kurnika sąsiada tylko dlatego, że dostał awans.

Zostawiłam mu swój numer na stoliku nocnym i nie spałam przez następne trzy dni i trzy noce. Bolał mnie brzuch i średnio co trzy godziny wychodziłam z chatki i biegłam w okolice miasteczka żeby złapać zasięg. Czwartego dnia odebrałam wiadomość. Propozycja spotkania. Oszalałam z radości.

Od razu zwołałam sabat – zaprosiłam do siebie Arnvi i Sagę.

No, sabat to może złe określenie, bo byłam jedyną czarownicą nad tą butelką wina.
“Mari, jesteś kretynką” – powiedziała Saga, ale od niedźwiedzicy nie mogłam spodziewać się innej reakcji. Za to Arnvi, choć wychowana w lesie przez niedźwiedzie, wykazała się charakterystyczną dla człowieka miękką podszewką. Mogłyśmy sobie razem popiszczeć z radości.
“Jesteś najsłodszą istotką, jaka chodziła po ziemi” – powiedziałam do Arnvi, nieco już podchmielona. “A teraz pomóż mi wybrać coś do ubrania”.
“Żałosne” – mruknęła Saga przewracając oczami.
“O co ci chodzi?” – zawsze zostanie dla mnie zagadką, dlaczego tak piszczę, kiedy się denerwuję.
“Nie znasz gościa. A on ma o tobie wiedzę, która może cię potencjalnie nabić na widły. Dosłownie. Dlaczego? Bo pachnie kurwa miodem?”
“To nie jest średniowiecze, Saga!” – pisnęłam. W tym momencie Arnvi otworzyła usta, żeby powiedzieć coś, co z całą pewnością załagodziłoby sytuację i przerwało konflikt. Ale nie zdążyła, bo się rozbeczałam. Głośno.
“Nie masz pojęcia jak bardzo kogoś potrzebuję!” – wyłkałam.

Przez dłuższą chwilę przy stole panowała cisza. Saga przygryzła wargę i podrapała się po jasnej grzywie. Rzuciła spojrzenie błękitnych oczu w stronę Arnvi i wstała.
“Wychodzę” – powiedziała twardo. I wyszła.


Trzask drzwi sprawił, że z automatu przestałam płakać.
“Łatwo jej mówić” – burknęłam. Arnvi przytaknęła. Mimo wszystko siedziała jak na jeżu i co chwilę zerkała w stronę drzwi.
“Ona nic nie rozumie” – dodałam i wbiłam wzrok w przyjaciółkę. Pokiwała głową, coraz bardziej napięta.
“No dobra, idź za nią” – powiedziałam. Arnvi tylko na to czekała. Spojrzała na mnie przepraszająco, wyszeptała “dziękuję” i szybkim krokiem poszła w ślady Sagi.

Męczy mnie udawanie, że nie wiem co się dzieje między tymi dwiema.

Saga może sobie myśleć o moich wyborach co chce. Wiem, czego mi trzeba. A trzeba mi miłości, podążania za głosem serca i robienia głupot.
Zasypiam przy stole w ciuchach, przy miękkim świetle plastikowych gwiazdek na baterie. 

***

Wyplątałam z mysich włosów wszystkie listki i gałęzie.
Wzięłam kąpiel w wielkiej wannie, do wody dodałam tonę różanych płatków.
Przed wyjściem dla pewności opłukałam się jeszcze wodą ze strumienia.

Siedzę w ciemnej kawiarni, metka sztywnej bluzki gryzie mnie w kark. Popijam rumianek, do którego ukradkiem dolałam sobie trochę rumu na odwagę. Co chwilę zerkam na telefon. Mam nadzieję, że się nie ogoli i nie wypsika perfumami.

Patrzę na zegarek. Piętnaście po. Spóźnia się. Chciałam poczytać o Falconie 9 w Internecie, żeby mieć o czym rozmawiać. Niestety techniczne słownictwo mnie przerasta, więc po prostu bezmyślnie przeglądam horoskop.

Wpół do.
Nie przyszedł.
Czego się spodziewałaś, Mari?
Chce mi się płakać, kolejne sto milionów lat samotności przede mną.
Głupi kretyn, głupia Saga, głupia Arnvi za pożyczenie mi tej cholernej bluzki z gryzącą metką.

Głupia ja.
Nie płacę za rumianek, po prostu wstaję i wychodzę.

Autor: argi

4 przemyślenia nt. „Mari i miód”

Dodaj komentarz