Biała gorączka

Wiem, że tam są. Czają się w bieli, by wydłubać mi oczy i wyżreć zza nich moją duszę. Wiem, że to robią, sycą się każdym ludzkim wspomnieniem i przerażeniem, które ogarnia serce i umysł, gdy powoli każde z nich tracisz. Strach jest dla nich słodki jak miód, uzależniły się od jego smaku. 

Wtapiają się w mroźny dzień, obserwują w milczeniu lub szemrząc do siebie, poznają twoje zwyczaje i rozkład dnia, by dokładnie wiedzieć, kiedy uderzyć. Niemal czuję, jak ich wstrętne spojrzenie oblepia mi skórę, wnika przez jej warstwę ochronną, przez mięśnie i ścięgna, prosto do krwi, burząc jej spokój. Przyspiesza mi puls, boleśnie ściska się serce, chłód jak dłoń zaciska mi gardło. 

Widzę ich wysokie, człekokształtne sylwetki, gdy snują się po ogrodzie sąsiada. Widzę, jak czają się w zimowej szarówce, białe jak śnieg, z połyskliwymi, wielkimi oczyma. Widzę, jak ostrzą szpony, jak się rzucają na moich sąsiadów, by związać ich, porwać, choć walczą o życie i wolność – i unieść dokądś ze sobą, skąd nigdy już nie powrócą. Zawsze parami lub w małych stadach, nigdy samotnie, żerując wspólnie, bo im ich więcej, tym większy strach zasiewają w ludziach i tym większe żniwo zbiorą, ucztując jak białe wrony na spętanych ofiarach.  A lubują się w duszach skażonych paniką.

Słyszę ich nienaturalny oddech, brzmi jak szelest zepsutego radia. Śnieg skrzypi pod ich krokami, jakby były cięższe niż wskazuje ich wygląd. Wstrzymuję oddech, dziś, gdy znowu przyszły, bo tym razem są naprawdę blisko, jeszcze nie szperały tuż koło mego domu. Dłonie pocą mi się, zaciśnięte na wysłużonym sztucerze po dziadku. Tak naprawdę nigdy nie wiem, kiedy w końcu dobiorą się do mnie. Nikt tego nie wie i tak żyjemy, zastraszeni, pochowani w piwnicach i po strychach, nie znając dnia ni godziny. Zimowe dnie ciągną się w szarościach i bieli, śnieg skrywa nasze tortury, zagłusza wołanie do świata o pomoc. Jesteśmy sami, pozostawieni na łaskę losu, w wiecznej obawie, czy to właśnie dziś jest ten dzień, gdy biali oprawcy wyciągną nas z bezpiecznych objęć domu, zawloką w ciemność, ku zapomnieniu. 

Zabarykadowałem się w domu. Zakułem w ochronny pancerz. W razie czego ukryję się w schronie, przygotowanym w piwnicy jeszcze przez dziadka. Póki co jednak patrzę, z nieubłaganą fascynacją ćmy, która pcha się do ognia. Bo może jednak jeszcze nie dziś? Może jeszcze nie przyszli po mnie? Może ich zmyli zgaszone światło, ganek z wypaczonymi deskami, zardzewiałe, od dawna nieużywane auto na podjeździe lub nigdy niewymieniona szyba, którą stłukły dzieciaki z sąsiedztwa?

Pot strużkami płynie mi po karku, jest mi gorąco, jakbym się pochorował, a jednocześnie zimne, stalowe szpony ściskają mi wszystkie wnętrzności. Wtem podskakuję i niemal wyrywa mi się krzyk. Głuche tąpnięcie ponad moją głową odrywa mnie od wizjera. Po chwili ciężkie kroki rozlegają się na dachu ponad moją głową. Słyszę, jak kręcą się chwilę, szukając wejścia. Moje ciało spina się jeszcze mocniej, żołądek niemal fizycznie wywraca się na lewą stronę, a oddech grzęźnie mi w gardle. Podobne szuranie i szeleszczące oddechy rozbrzmiewają pod wejściowymi drzwiami. Więc jednak! Mnie też chcą dziś dorwać! W końcu wydłubią mi oczy, przeżrą się do duszy przez czaszkę, zmiażdżą serce, pulsujące strachem. Adrenalina uderza mi do skroni, płuca rozrywa ryk przerażenia i gniewu. Nie oddam tanio skóry! Drżę cały, ręce trzęsą mi się tak samo mocno, jak szczękają zęby, ale podnoszę sztucer do strzału. Nie czekając na atak, otwieram ogień, gdy tylko obcy kopniakiem wyważa drzwi…

* * *

– Kurwa, co za dzień! – Michael ciężko, z westchnieniem opada na proste krzesło w gabinecie Hanny. Koleżanka bez słowa otwiera szufladę ciężkiego mahoniowego biurka. Nieśpiesznie wyciąga dwie solidne szklanki z rżniętego szkła i do połowy pełną butelkę Jacka Danielsa. Michael nigdy nie pyta, skąd ona bierze alkohol, w dzisiejszych czasach deficytowy towar. Dopiero po łyknięciu haustu ciepłej whisky mężczyzna, krzywiąc się, mówi dalej w odpowiedzi na pytające spojrzenie: – Znów oczyszczaliśmy przedmieścia. Biała gorączka ciągle się tam szerzy, podchodzi coraz bliżej centrum.

Hannah kiwa głową, słyszała o tym na korytarzach szpitala. Sama nie jeździ z patrolami epidemiologicznymi, zbyt jest potrzebna pacjentom na miejscu. 

Michael opiera się łokciami o biurko i chowa twarz w dłoniach.

– Pojechaliśmy dzisiaj do szczególnie beznadziejnego przypadku. Obserwację prowadziliśmy od kilku dni, zrobiliśmy wywiad wśród sąsiadów, klasyczna paranoja. Wszystko było gotowe, zastrzyki uspokajające, łóżko z pasami, karetka. Za późno okazało się, że choroba całkiem przeżarła skurwielowi mózg. Nie odpowiadał na wezwania, nie reagował ani na prośbę, ani na groźby. Moglibyśmy stać tak cały dzień i strzępić języki, nawijając o zagrożeniu dla bezpieczeństwa swojego i otoczenia, ale myślę, że do niego nic już nie docierało. Zastrzelił Jensa, nim zorientowaliśmy się, że jest uzbrojony.

Mężczyzna wzdryga się na wspomnienie krwi i tkanki rozbrygniętej na ścianach domu. Na jego oczach Jens zamienił się z inteligentnego, wesołego człowieka w kupkę krwawego mięsa… “Nie, nie idź tą drogą!” – beszta się w myślach. Hannah dolewa mu whisky. Szybki haust i Michael opowiada dalej:

– Różne już rzeczy widziałem, ale jego dom był naprawdę w strasznym stanie. Brud, porozbijane meble, schody na piętro porąbane siekierą. Wszędzie walały się martwe koty i gnijące resztki jedzenia, smród był obrzydliwy. On sam cały owinął się folią aluminiową, wyobrażasz sobie? Poza nią był goły jak dziecko. W piwnicy znaleźliśmy schron, chyba jeszcze z zimnej wojny. Musiał być szalony jeszcze przed zlodowaceniem…

Michael milknie. Teraz to Hannah wzdycha, przesuwając szklankę z nietkniętym alkoholem to w prawo, to w lewo. Kropla whisky, która ściekła po szklance, zostawia smugę na blacie. Kobieta zapada się w swoje myśli.

Odkąd pięć lat temu świat objęła wieczna zima, wody skuł lód, a słońce praktycznie przestało wynurzać się z mgły, pogrążoną w chaosie ludzkość nękały różne problemy, lecz wkrótce największym okazała się plaga szaleństwa, wywołanego brakiem światła, zaniknięciem pór roku i wymuszoną częstymi, długimi burzami śnieżnymi izolacją. Ludziom, krótko mówiąc, zaczęło odjebywać na masową skalę. Biała gorączka objawiała się różnie, jak dotąd nie było też tak naprawdę dowodu na to, by można było się nią wzajemnie zarażać, lecz pamiętając pandemie, które poprzedziły jej przyjście, światowy rząd na wszelki wypadek wprowadził powszechny stan epidemii. Szaleńców wyłapywano i zamykano w szpitalach psychiatrycznych, które przypominały teraz wojskowe twierdze. Codziennie wybuchały jakieś zamieszki, porówno wywoływane przez obłąkańców dotkniętych białą gorączką i buntowników, nie wierzących w chorobę. Hannah niekiedy zastanawiała się, czy przypadkiem ludzkość nie wyeliminuje się sama, nim zdąży to zrobić równie zwariowana pogoda. Kobieta co dzień się zastanawia, czy Wielkie Zlodowacenie będzie ostatnim rozdziałem historii człowieka?

Hannah nie zna odpowiedzi na to pytanie. Nie zna jej też Michael, nie zna żaden z pracowników szpitala, zapewne nie zna jej też nikt w rządzie światowym. Na całym świecie nie ma nikogo, kto wiedziałby, co wydarzy się jutro. Ta świadomość przygniata Hannę, codziennie po przebudzeniu dusi za gardło, odbiera spokój i podsyca lęki. Ukojenie kobieta znajduje tylko w pracy, dlatego przepracowuje się, biorąc wszystkie możliwe nadgodziny. Ze zmęczenia nie może potem spać – i tak błędne koło napędza się samo. Czy to pierwszy krok do białej gorączki?…

Hannah gwałtownie chwyta szklankę i wypija whisky do dna. Nie! Koniec głupich myśli. 

– Muszę wracać do pracy – rzuca, nieco zbyt gniewnie. Michael podnosi głowę z dłoni, patrzy na nią przez chwilę, a potem kiwa głową i wstaje. Żadne z nich już nic nie mówi, a dzień, napięty, niepewny, równie stresujący jak każdy inny porywa ich ze sobą, zbawiennie odbierając czas na paraliżujące pytania, dokąd to wszystko zmierza i czy jest jeszcze jakaś nadzieja. 

Dopiero pośród nocy, wciąż ciemnej, choć będącej już prawie rankiem, każde z nich w swoim łóżku otworzy nagle szeroko zaspane oczy, gdy jak strzała wbita prosto w serce uderzy w nich świadomość, że mogą być następni.

Czy jutro to u nich zaszemrzą radiowe głosy? Czy to na ich podjeździe, pod drzwiami ich mieszkania zaszurają nogi w białym skafandrze?

A czy ty możesz czuć się bezpiecznie, gdy Twoja głowa zapada się wieczorem w miękką poduszkę?

Czy możesz mieć pewność, że Twoje myśli wciąż są Twoimi myślami?

Tekst inspirowany grafiką autorstwa Stefana Koindla. Powstał w ramach sesji pisania na żywo w Pisalni by Aleks Makulska.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *