Ocieplanie wizerunku

Dym unosi się zawijasami pod sklepienie jaskini, snuje się wokół stalaktytów i niknie w wilgotnej ciemności. Wilgoć perli się na imponujących pajęczynach i opada wraz z kurzem ku kamiennej posadzce. Jest cicho, tak cicho, że zdaje się, jakby cisza rosła niczym bańka i odbijała się od kamieni. W końcu smugi dymu płoszą grupkę nietoperzy. Zwierzęta z trzepotem skrzydeł zrywają się spomiędzy stalaktytów, wdzierają się w ciszę swoimi charakterystycznymi piskami… i zlatują prosto do klatki, przykrytej polarowym kocykiem w owieczki. 

– Olaf, Igor, Borys – Wawelski liczy nietoperze wpadające do klatki. – Roman, Fistaszek… Hola, hola, gdzie jest Fistaszek?

Ten nicpoń wiecznie się gdzieś chowa, a potem wyżera czereśnie z miseczki. Darmozjad! Czy on wie, ile w tym roku kosztuje kilo czereśni? (Dobrze wie, dlatego podjada cudze, szczur jeden!) Zaraz jednak ciche kichanie zdradza najmniejszego z nietoperzy. Fistaszek opada chwiejnie na kocyk z owieczkami, podskakując przy każdym kichnięciu – alergia na konopie mocno daje mu się we znaki. Wawelski zaciąga się jointem po raz drugi i – w zemście za czereśnie – wydmuchuje w stronę zwierzątka kłąb dymu. Oburzony nietoperz zrywa się, podniesiony potężnym kichnięciem, i wylatuje przez labirynt stalaktytów na zewnątrz. Wawelski śmieje się chrapliwie, bo zioło zaczyna działać. Wzdycha z zadowoleniem, czując, jak wreszcie rozluźniają mu się mięśnie na karku i plecach. Chyba musi się w końcu zapisać do fizjoterapeuty, znów czuje to nieznośne spięcie między skrzydłami. Otrzepuje się cały, od czubka wąskiego, smukłego pyska przez ramiona i szerokie skrzydła po długi ogon. Wkłada w to tyle energii, że aż furkoczą złote łuski. Wreszcie mlaszcze z zadowoleniem i mości się przy ogromnym szezlongu z czasów dynastii Qing, która wiedziała, jak doceniać smoki – zielone, jedwabne obicie wyszywane jest złotą nicią w wizerunki chińskich przedstawicieli gatunku. To najbardziej imponujący element wystroju – dlatego rzadko go używa, by nie wycierać dziur w materiale. Teraz też rozwalił się leniwie na kamiennej płycie obok mebla.

Wawelski jest staroświecki, lubi tradycyjne dekoracje: powracające echo, przytłumione światło, cichy plusk wody kapiącej po kątach. Jednak spostrzegawczy goście, gdy już ich wzrok przyzwyczai się do półmroku, zauważą mini zraszacze pod sufitem, gips odłupany ze stiukowych stalaktytów i specjalne filtry na lampy, tłumiące światło. Zorientują się także, że pajęczyny i poukrywane gdzieniegdzie kości są sztuczne (Wawelski z jakiegoś powodu ma do nich szczególny sentyment). Tylko dzięki tym wszystkim gadżetom czuje się naprawdę jak w domu. Bo niewielu ludzi wie, że dzisiejsze jaskinie to już nie to samo, co w latach jego młodości. Metraż nie ten, sufity za nisko, ściany jakby cieńsze. W dodatku ciągle coś przeszkadza – jak nie turyści, to metro w korytarzu obok… Tak, naprawdę trudno w XXI wieku o porządne smocze leże. Aktualne jest jednak całkiem znośne, trzeba przyznać, że Dratewka umie w internety i potrafi wyszukać prawdziwe perełki. Czasem dosłownie, myśli Wawelski, bawiąc się od niechcenia sznurem pereł – słabość do błyskotek z wiekiem wcale nie słabnie. 

Swoją drogą, smok niechętnie przyznaje w duchu rację Dratewce – pracoholizm go kiedyś wykończy (pracoholizm i wewnętrzny imperatyw trzymania absolutnie zawsze i absolutnie wszystkiego pod kontrolą!). Cholerna praca zdalna! Ciągle jakieś calle, negocjacje dostaw, pozyskiwanie nowych klientów, a przecież trzeba jeszcze wypełniać kupę dokumentów, przygotowywać oferty do przetargów międzynarodowych i pilnować kampanii marketingowych. Ciągle w tej samej, niewygodnej pozycji przed małym ekranem laptopa. Długa szyja zgięta, plecy zgarbione, skrzydła podwinięte – nic dziwnego, że nabawił się dolegliwości. Kręcz szyi, skurcze między łopatkami, spięcie mięśni skrzydeł nie dawały mu się porządnie wyspać. Och, oczywiście, że mógłby sobie pozwolić na lepszy sprzęt, gigantyczny monitor na ogromnym mahoniowym biurku, a nawet siarczany basen z bąbelkami – a co, stać go! – ale, po prawdzie, Wawelski zawsze był dusigroszem, teraz też woli chomikować żywą gotówkę niż założyć konto w banku, a co dopiero wydawać forsę na przedmioty. Zresztą, to wbrew odwiecznej smoczej tradycji, zgodnie z którą przedmioty się dostaje w ofierze albo przywłaszcza, a nie tak zwyczajnie, prozaicznie kupuje.

W każdym razie, Dratewka ciągle powtarza, że powinien podzielić się odpowiedzialnością i przesunąć część zadań na podwładnych. Że jest upartą skamieliną i nic dziwnego, że czuje się wypalony, skoro z uporem osła odmawia zaufania współpracownikom. Dobrze przynajmniej, że Tianlong prowadzi księgowość z tą swoją azjatycką skrupulatnością. Choć w dzisiejszych czasach chyba nie powinien tak mówić, bo to niepoprawne politycznie i rasistowskie (albo gatunkowskie – w przypadku smoków?).

Hm, dlaczego ten wewnętrzny głosik zabrzmiał podejrzanie Dratewkowo?

– Przemądrzałe to to takie, rządzi mi się w życiu i w biznesie… – mruczy smok, pufając dymem.

– O, dobrze, widzę, że sprawdziłeś już nową partię towaru – głos Dratewki rozbrzmiewa niemal w tym samym czasie tuż nad jego głową. Wawelski chrząka głośno, by ukryć przed sobą samym zażenowanie faktem, że podskoczył na podgrzewanym kamieniu niczym spłoszona sarna. – I jak, trzyma jakość? Mamy duże zamówienie ze Skandynawii, Fafnir i Jormungand znów urządzili bibę i zużyli cały zapas, a zbliża się coroczna inscenizacja Ragnaroku. Możesz sobie wyobrazić, jak im drżą łuski ze strachu, że nawalą i nie dowiozą projektu!

Odkąd okazało się, że smoki na całym świecie utraciły zdolność latania, a jedynym sposobem, by ją (niestety, tylko chwilowo, co wymaga regularnych dostaw) przywrócić, jest palenie zioła, Wawelski i Dratewka zbijali kokosy. Wszystko dzięki wrodzonej żyłce do interesów Dratewki – co by nie mówić, dziewczyna ma łeb na karku! Kiedy światowe mocarstwa usankcjonowały wprowadzenie medycznej marihuany dla smoków, mieli już gotowy biznesplan, nagranych dostawców i pierwszą partię towaru pakowaną przez pracowników sezonowych. Przecież żaden szanujący się kraj nie pozwoliłby sobie na to, by jego smok popadł w depresję i odmówił pełnienia obowiązków miejscowej legendy!

Och, oczywiście, są pewne efekty uboczne. Nidhögg, na przykład, łapie taką gastrofazę, że podgryza już nie tylko korzenie Yggdrasilu, ale próbuje podżerać wieżowce. Specjalnie lata nad Wyspy Japońskie, utrzymując, że tamtejsze budynki podchodzą mu dużo bardziej od, dajmy na to, nowojorskich, bo mają orientalny posmak (skandynawskie nie zaspokajają jego apetytów). Przez jego zachcianki japoński rząd mierzy się z niespotykaną nawet jak na tamten region częstotliwością tajfunów, bo  Nidhögg ma ogromne skrzydła, w dodatku towarzyszą mu jego synowie. Albo taki Ladon – po paru buszkach plączą mu się głowy, więc w szale zaczyna obijać się po zabytkach (w sumie nie dziwota, już jedna nabombiona głowa to ciężka sprawa, a co dopiero, gdy ma się ich sto, nigdy nie śpią i w dodatku poplątały się gorzej niż gordyjski węzeł!). Tu ukruszy Akropol, tam wdepnie w Knossos i zaraz robi się zamieszanie. Potem, oczywiście, szkody zwala się na turystów, niemniej władze kręcą nosem i załamują ręce.

Wawelski wcale nie czuje się winny sytuacji, ale dla świętego spokoju (i, oczywiście, za namową Dratewki) wprowadza specjalne promocje i bonusy, by nie palić mostów. Szkoda byłoby tracić stałych klientów…

Taaak, ma łeb ta jego mała Dratewka. Co prawda, czasem, patrząc na swoją partnerkę biznesową, na te dziwaczne kombinezony lub dziurawe dżinsy, które nosi, fioletową grzywkę, wielkie tatuaże na ramionach i udach, a przede wszystkim ‒ obserwując jej maniery (ach, gdzie się podziały dawne cnoty niewieście?!), tęskni za starymi, dobrymi czasami, gdy baby znały swoje miejsce i na widok smoków z piskiem chowały się pod pierzyną (czy gdzie tam baby się chowają). Tymczasem jego baba ma świra na punkcie ekologii, projektuje odjechane buty dla cosplayowców, cały dochód przeznaczając na ratowanie ginących gatunków i kampanie edukacyjne w przedszkolach, a pomiędzy tym wszystkim znajduje czas na trucie mu dupy, jakieś „ocieplanie wizerunku” i „zrównoważony rozwój”…

No, ale w sumie nie może narzekać. W porównaniu do początków swoich kontaktów z ludźmi, gdy nałykał się siarki pakowanej w starą owczą skórę, nim się połapał, że to wcale nie jest powitalny poczęstunek w rodzaju baranich jajec czy kozich oczu, naprawdę widział postęp! I właśnie dlatego jedna ześwirowana na punkcie ekologii baba była do zniesienia. Tym bardziej, że sprawdza się jako dyrektor ds. kontaktów interpersonalnych (czy raczej międzygatunkowych).  

Kurna, dobre zioło, myśli mu całkiem odpłynęły w dygresje… Może zacznie je spisywać? S. Wawelski, Smocze opowieści. Wydanie z autografem! Rozmarzył się, wyobrażając sobie wieczorek autorski pod Wawelem. Niemal słyszy te oklaski…

– Przyniosłam ci próbkę, ale widzę, że już nie potrzebujesz.

Dziewczyna odstawia pluszową owieczkę, którą ściskała dotąd pod pachą. To ich znak firmowy. Odkąd uznała, że będzie to świetny chwyt marketingowy, pakują zioło w pluszaki z prawdziwej owczej wełny. Dratewce bardzo zależy na wspieraniu lokalnych firm i małego biznesu, owce zamawia hurtowo w jakiejś wiosce pod Zakopanem. A Smokowi jest wszystko jedno, byle hajs się zgadzał.

Dym unosi się zawijasami pod sklepienie jaskini, snuje się wokół stalaktytów i niknie w wilgotnej ciemności. Dratewka zerka na rozluźnionego Smoka, jego półprzymknięte powieki, strużkę dymu. Kręci lekko głową, ale w zasadzie jest zadowolona – Smok rzadko w ostatnim czasie odpoczywa, przynajmniej nie musiała go namawiać na tę chwilę relaksu. Obraca się na pięcie i wychodzi do swojej pracowni.


Tekst powstał w ramach Pisalni – warsztatów pisania na żywo, prowadzonych przez Aleksandrę Makulską. Dedykuję go Aleks i pozostałym Dziewczynom, które wraz ze mną uczestniczyły w pierwszej Pisalni – to Wy mnie zainspirowałyście 🙂

2 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *