Siódme: nie kradnij

Otoczony ruinami placyk do rana tętnił życiem. Wzdłuż najlepiej uprzątniętej pierzei ustawiło się rzędem kilka chłopskich wozów zaprzężonych w krępe konie o przykurzonej drogą sierści. Resztę placu zajmowały prowizoryczne stragany, a na nich najróżniejsze dobra, które zarówno warszawiacy, jak i mieszkańcy podwarszawskich wsi jak w każdą sobotę zwieźli na targ. Pomiędzy tymi kramami tłoczyło się chyba pół dzielnicy, panował zatem niesamowity harmider. Kupujący rozpychali się, targowali zapalczywie lub po prostu wymieniali najnowsze plotki, przekrzykując tłum. Przekupki głośno zachwalały swoje towary, ptactwo w ich koszach i skrzynkach wrzeszczało, czując chyba podświadomie, że już jutro skończy w rosole, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim wałęsało się kilka bezdomnych psów, liczących na jakiś smakowity kąsek.

Felek kręcił się po zatłoczonym targowisku już przeszło godzinę. Tu się uśmiechnął, tam uchylił czapki, która, trochę za duża, i tak nieustannie opadała mu na oczy. Jak kto co ciekawego w koszu albo worku niósł, to zaoferował pomoc i tym sposobem, nim słońce zaczęło naprawdę doskwierać, zarobił już kilka groszy, gruszkę i dwa jabłka. Pieniądze pieczołowicie schował do skarpetki, jabłka upchnął po kieszeniach, po czym przysiadł na odwróconej dnem do góry drewnianej skrzyni i z lubością wgryzł się w soczystą klapsę.

– A pójdziesz ty stąd! – Zażywna baba w kwiecistej chustce zamierzyła się na niego laską. – Owoc kurzy chciał mi rąbnąć, łapserdak jeden!

Felek zerwał się jak niepyszny, omal nie upuszczając przy tym swojej gruszki. Dopiero po chwili zauważył wielki kosz jaj, który stał tuż obok skrzyni. Ścigany podejrzliwymi spojrzeniami przekupki, oddalił się w przeciwny koniec placyku. Tam, równolegle do niskiego murku z ułożonych równo ocalałych cegieł, które czekały na rozpoczęcie odbudowy, stał wózek rzeźnika. Felek omiótł tęsknym wzrokiem zwisające z żerdzi pęta kiełbasy i w myślach przeliczył zarobione monety. Szybko jednak opanował pokusę. Bronek miał nową pracę, już wkrótce będą mogli sobie pozwolić na takie frykasy częściej niż tylko od święta. Lepiej było zachować te drobniaki na bilet do kina – na podobne rozrywki starszy brat niechętnie dawał mu pieniądze.

Felek ostatni raz wciągnął w nozdrza kuszący aromat wędlin i z westchnieniem rozpoczął odwrót. Przeskoczył przez kikut spalonej latarni ulicznej, okrążył murek i przysiadł na wystającym kawałku fundamentu z drugiej strony. Jedząc gruszkę, bezmyślnie obserwował przez mur krzątającego się przy swoim wózku rzeźnika. Z tej perspektywy widział tylko tył jego łysiejącej głowy i kraciastą chustkę, którą mężczyzna regularnie ocierał pot. Na szczęście potężny rzeźnik przysłaniał swoją sylwetką niemal cały apetyczny asortyment.

Niespodziewanie po lewej ponad cegłami zamajaczyło coś jasnego. Dwa białe rożki wyjrzały zza muru, schowały się z powrotem, po czym wyjrzały drugi raz, nieco bliżej. Zaintrygowany Felek z wyczekiwaniem utkwił wzrok w tym punkcie, ale tajemnicze zjawisko powtórzyło się jeszcze tylko raz. W końcu więc podniósł się, na palcach okrążył mur i wyjrzał ostrożnie. Rozwiązanie zagadki okazało się rozczarowująco prozaiczne. Z drugiej strony, oparta plecami o cegły, stała drobna dziewczynka o krótkich, ciemnych włoskach, a tajemnicze rożki okazały się czubkami jej ogromnej kokardy. Gdy posiadaczka tej przypominającej wielką zagubioną ćmę ozdoby garbiła się i opierała wygodniej, wyraźnie znudzona oczekiwaniem na robiącą zakupy matkę, kokarda nikła zupełnie za murem, a gdy dziewczynka prostowała się pod karcącym wzrokiem kobiety, górna część znów zaczynała wystawać lekko ponad cegły.

Nagle dziewczynka, zwabiona chyba jego spojrzeniem, odwróciła głowę i, ujrzawszy przypatrującego jej się nieznajomego chłopca, pokazała mu język. Felka, nie wiedzieć czemu, jakoś to rozbawiło. Połączenie kokardy z ciemnobrązowymi włosami okalającymi piegowatą buzię nieznajomej, jej zielonym sweterkiem i tym wysuniętym językiem upodabniało ją bowiem do żaby. Zachichotał pod nosem, zaraz jednak zrobiło mu się głupio, że śmieje się z obcej dziewczynki, tym bardziej że sam pamiętał przecież dobrze, jak się czuł, gdy koledzy z nowej szkoły przedrzeźniali jego sposób mówienia. Nieco zawstydzony, cofnął się za mur, sięgnął do kieszeni i wydobył z niej jedno ze zdobycznych jabłek. Przez chwilę przyglądał mu się z wahaniem, w końcu jednak powziął decyzję, przybrał możliwie nonszalancką minę i powolnym, pozornie beztroskim krokiem wyłonił się zza muru. Ku jego rozczarowaniu dziewczynki jednak nie było już tam, gdzie przedtem. Felek przygryzł wargę i przystanął, przepatrując stłoczone wokół wózka klientki, a przy tym mimowolnie zaczął przysłuchiwać się toczącej się przy straganie rozmowie.

– Panie Alojzy, a świeża ta palcówka?

– Świeżutka, pani kochana, gdzieżbym ja nieświeżą śmiał takiej szacownej damie proponować.

– To zapakuje pan kółeczko. O to tutaj. Albo nie… Chwileczkę, pokaże pan tamto. Nie, jednak to poproszę. I jeszcze pokaże pan tę szyneczkę, czy aby chuda…

Felek z trudem powstrzymał się od przewrócenia oczami, w tej samej jednak chwili ponownie dostrzegł dziewczynkę z kokardą. Stała teraz tuż przy kupującej i podobieństwo nie pozostawiało wątpliwości, że są spokrewnione. Felkowi przebiegło przez myśl, że jeśli dziewczynka była równie marudna co jej matka, to może nie warto było wygłupiać się z tym jabłkiem. Pamiętał jednak nauki ojca, by zawsze kończyć to, co zaczął, podszedł zatem jeszcze bliżej w nadziei, że uda mu się ponownie przyciągnąć uwagę nieznajomej. Skupiony na swojej misji, nie zauważył nawet, że znalazł się tuż za plecami rzeźnika, który nadal był zajęty pokazywaniem wybrednej klientce coraz to kolejnych sztuk mięsa. Dopiero kiedy mężczyzna odwrócił się, żeby sięgnąć do ustawionej pod murem skrzyni i omal na niego nie wpadł, Felek zezłościł się sam na siebie i podjął decyzję o odwrocie.

Odszedł zaledwie na kilka kroków, gdy jego uwagę przyciągnął chórek podniesionych głosów.

– Tu była, pani kochana, tu żem na sekundeczkę położył!

– A może pani sama już do siatki zgarnęła, a teraz pana Alojzego się czepia, hę?

– No gdzie, patrzy pani, tylko warzywa na dnie.

– Ukradli! Całe pęto palcówki ukradli!

– To pewno ten łapserdak buchnął!

Felek spojrzał przez ramię, zobaczył wycelowany w siebie oskarżycielsko palec wysokiego wąsacza i, nie czekając na rozwój sytuacji, dał nogę.

Znał teren doskonale, w końcu nim zaczęła się szkoła, jego jedyną rozrywką była eksploracja okolicznych ruin. Początkowo zresztą doskonale się tym bawił, wyobrażając sobie, że jest wielkim odkrywcą poszukującym szczątków dawnych cywilizacji. Dopiero kiedy pewnego dnia Bronek z kolegami pod zwaloną ścianą domu, przy którego rozbiórce pracowali, znalazł zwęglone ludzkie szczątki, Felkowi przeszła ochota na zabawy. Pani Kwiatkowska, sąsiadka z gołębnika, jak zwali swoją kamienicę z wypalonym parterem, opowiedziała im potem, jak w zeszłym roku zaczęło się sprzątanie ruin. Według słów kobiety wydobyte spod nich ciała pokrywały całe skwerki i prace, nim zidentyfikowano je i zabrano, gdzie trzeba. Choć i on od początku wojny swoje już widział, Felek przez kilka dni miał po tych opowieściach koszmary i przez jakiś czas chodził po warszawskich ruinach powoli i z nową dozą szacunku. Wreszcie jednak ciekawość wraz z nudą wygrały i chłopak znów zaczął myszkować, gdzie się dało, choć nie wyobrażał już sobie przy tym niestworzonych rzeczy ani nie odstawiał dzikich harców. Dziś zgromadzona w ten sposób wiedza nareszcie miała okazać się przydatna. Słysząc za sobą ciężkie kroki, zapewne rzeźnika Alojzego, Felek wpadł w na wpół zburzoną bramę, zwinnie przeskoczył fragment ściany i miał już zagłębić się w plątaninę doskonale sobie znanych przejść. Na wszelki wypadek obejrzał się jeszcze za siebie i w tej samej chwili zderzył się z czymś miękkim. Pisnął cicho i odskoczył, ale czapka po bracie spadła mu już tak nisko na oczy, że przez chwilę nic nie widział, a to wystarczyło, by nieznajomy mocno złapał go za ramię.

– A gdzie to się obywatel tak spieszy? – zabrzmiał groźny głos nad jego głową i chłopak stłumił przekleństwo. Nie musiał nawet poprawiać czapki, i tak widział już lśniące guziki u dołu milicyjnego munduru.

– Złodziej! Trzymać go! – zawołał ktoś z tyłu i Felek szarpnął się, ale milicjant przytrzymał go w miejscu.

– Kiełbasę ukradł! – sapnął rzeźnik z oburzeniem, nareszcie się z nimi zrównując. – Najlepszą palcówkę, całe pęto!

– Ach tak? – Milicjant bezceremonialnie złapał za daszek czapki Felka i zsunął ją w tył, by odsłonić zarumienioną od biegu i zawstydzenia twarz chłopca. – Niech no kawaler pokaże kieszenie.

Felek zawahał się, ale koniec końców niechętnie sięgnął do kurtki i wyciągnął oba jabłka. Nadgryzioną gruszkę zgubił gdzieś podczas ucieczki, miał za to nadzieję, że zarobione rano drobniaki nadal bezpiecznie siedziały tam, gdzie je schował.

– O, widzi pan władza? Więcej fantów ma! – wtrącił się wąsaty klient, który najwyraźniej poszedł w sukurs okradzionemu rzeźnikowi. – Trzeba dokładnie przeszukać, może jeszcze gdzie flotę albo i kosztowności chowa. Pożałujesz ty, smarkaczu! – Pogroził Felkowi pięścią, a chłopak mimowolnie cofnął się bliżej milicjanta, przed którym przed chwilą chciał uciekać.

– Hamuj piętą, Józiek – powstrzymał towarzysza rzeźnik, choć Felkowi zdało się, że chodziło mu raczej o to, by kumpel nie podpadł milicjantowi, niż o bezpieczeństwo podejrzanego, któremu nikt przecież nie udowodnił jeszcze winy.

– Sami panowie widzą, że kiełbasy ani śladu – zauważył tymczasem spokojnie milicjant.

– Może zgubił po drodze albo gdzie skitrał – burknął mężczyzna zwany Jóźkiem, nadal przypatrując się Felkowi wzrokiem pełnym pogardy. – Sam żem widział, że zaraz za Alojzym się czaił, łapserdak jeden, pewnie tylko czyhał na okazję.

– Panie władzo, możemy na targu dokończyć? – wtrącił się rzeźnik. – Muszę interesu pilnować, bo pewnie tam więcej takich jak ten – także spiorunował Felka wzrokiem – się kręci.

– Oczywiście, chodźmy. Pokażecie mi krok po kroku, jak doszło do kradzieży.

Nie zważając na wysiłki wyrywającego się chłopca, milicjant powiódł ich z powrotem na plac. Alojzy i jego kolega zamykali pochód. Dopiero teraz Felkowi przeszło przez głowę, że nie zauważył z tego wszystkiego, czy rzeźnik nie ma czasem w ręku tasaka. Spróbował więc wykręcić głowę do tyłu, ale milicjant delikatnym szarpnięciem przywołał go do porządku.

– Niech no się kawaler nie wyrywa, bo jak ja kawalera wypuszczę, to ci dwaj z przyjemnością kawalera zapakują w drewnianą jesionkę – ostrzegł nieco kpiącym tonem.

To wystarczyło, by Felek zaniechał myśli o ucieczce, przynajmniej na razie.

– Uszanowanie obywatelkom. – Na miejscu milicjant uprzejmie zasalutował stłoczonym wokół wózka klientkom, po czym, nadal zaciskając palce na kołnierzu chłopca, rozpoczął przesłuchania.

Felek poczuł, jak palą go policzki. Utkwił wzrok w ziemi, błagając w duchu, by dziewczynki z kokardą nie było już na targowisku. Tak samo jak wcześniej nie wiedział, czemu aż tak mu zależało, by podarować jej jabłko, tak i teraz nie rozumiał, dlaczego to właśnie jej wstydzi się najbardziej.

– No i co kawaler na to?

Felek drgnął i podniósł przelękniony wzrok na milicjanta, uświadamiając sobie, że nie dotarło do niego ani słowo oskarżających go bab.

– Wziął kawaler tę kiełbasę? – uściślił milicjant litościwie.

Felek już otwierał usta, by zapewnić o swojej niewinności, gdy nagle wśród tłoczących się gapiów dostrzegł dwa czubki białej kokardy. Jej posiadaczka wpatrywała się w niego pełnym napięcia, lecz poza tym nieodgadnionym wzrokiem, pod którego wpływem w chłopcu coś drgnęło.

– Ta i wzioł. I cali si was ni boim! – oznajmił hardo, nieświadomie przechodząc na gwarę, której usilnie próbował się oduczyć, by nie różnić się od nowych kolegów, ale która w chwilach wzburzenia zawsze pierwsza pchała się na usta.

– O, słyszeliście batiara? – zakpiła jedna z bab, a Felek aż zatrząsł się z nagłej złości.

– Ta i owszem, batiar jezdym, prosto z Łyczakowa – warknął, tym razem już świadomie i z premedytacją po lwowsku.

– A da mu Goździkowa spokój! – Ku jego zdziwieniu inna z kobiet, chyba właśnie matka dziewczynki z kokardą, ofuknęła tamtą. – Sama słyszy, że ten biedny chłopiec już ani domu, ani nawet miasta rodzinnego… – urwała, bo ktoś syknął ostrzegawczo, a Felkowi przypomniało się po raz kolejny, jak Bronek zabraniał mu nawet rozmawiać o Lwowie. – A rodziców chociaż masz? – zwróciła się do niego.

Felek, zmieszany swoim wcześniejszym wybuchem, z uporem zacisnął usta.

– No, jak się kawaler nazywa? – spróbował milicjant nieco łagodniej niż przedtem, a gdy Felek nadal milczał, westchnął ciężko. – Czy ktoś zna tego chłopca? – zapytał głośno, nikt się jednak nie odezwał. – No dobrze, w takim razie pójdziemy na komisariat i tam sobie spokojnie porozmawiamy – stwierdził niechętnie, wyraźnie niezadowolony, że ktoś przysporzył mu pracy w tę słoneczną, leniwą sobotę.

Przez całą drogę na komisariat milicji, mieszczący się w ocalałej niemal w całości oficynie, Felek milczał i milicjant też wreszcie się poddał. Szli w ciszy, ale mężczyzna nadal utrzymywał żelazny chwyt na jego kołnierzu, Felek zaczynał więc powoli godzić się z myślą, że będzie musiał zdradzić swoje nazwisko i narazić się na wściekłość oraz rozczarowanie starszego brata. Żeby ja chociaż zasłużył, pomyślał z rozgoryczeniem i z żalem wspomniał jabłka, które pozostały w żylastych łapach Jóźka. Brat zawsze powtarzał mu, że wszystko, co złe, to przez dziewczyny, ale ponieważ nie przeszkadzało to Bronkowi co niedziela wkładać najlepszy ancug i zapraszać córkę pani Kwiatkowskiej na spacer nad Wisłę, Felek do tej pory nie bardzo wierzył w te jego gadki.

Na miejscu czekał już na nich drugi milicjant, zły jak osa, wobec czego „opiekun” Felka posadził go na kulawym krześle w kącie niewielkiego pomieszczenia i kazał czekać. Chłopiec tęsknym wzorkiem zbadał okna, niestety były zakratowane, a u drzwi dyskutowali o czymś dwaj funkcjonariusze. Obserwując kątem oka, czy nie patrzą w jego stronę, Felek niby nonszalanckim ruchem zarzucił nogę na nogę, a potem dyskretnie sięgnął do skarpetki. Na szczęście pieniądze były na swoim miejscu. Nie było tego za wiele, ale przeszło mu przez myśl, że może jeśli ofiaruje je bratu i powie, że zarabiał, żeby dorzucić się do domowych wydatków, Bronek nie zleje go pasem? Do tej pory Felek dostał lanie tylko raz w życiu, jeszcze we Lwowie, kiedy podpatrzył, gdzie brat ukrywa pistolet, i w przypływie szczeniackiej głupoty postanowił się nim pobawić. Na szczęście nikt go nie widział – zadbał wcześniej, żeby dokładnie zasunąć zasłony i nawet świecę ukryć za szafką – obejrzał tylko pistolet, a potem odłożył na miejsce. Bronek jednak jakimś cudem od razu się zorientował, że broń była ruszana, wpadł w szał i spuścił mu manto. Dziś, starszy i mądrzejszy o te parę lat, Falek nie miał o nic żalu, a nawet rozumiał wybuch brata, starał się też zrozumieć to, że mimo zakończenia wojny nie wolno było nawet pisnąć o AK i konspiracji. Ale tym razem było inaczej, tym razem naprawdę nic złego nie zrobił i nie miał nic do ukrycia. Tylko co z tego, skoro najwyraźniej nikt nie zamierzał mu wierzyć? Wierzyć? – zakpił złośliwy głosik w jego głowie. – Durny wariat, ta jak oni ci mają wierzyć, jak ty się sam przyznał?

Felek zazgrzytał zębami w bezsilnej złości. Może Bronek uwierzy, pomyślał jednak i znów poczuł iskierkę nadziei. Brat to przecież nie to samo co przekupki na targu, brat to rodzina i powinien być po jego stronie… Westchnął, zdjął czapkę i przeczesał palcami sklejone od potu włosy. Czy brat był rzeczywiście po jego stronie? Felek nie był tego taki pewien. O dwanaście lat starszy Bronek wychowywał go sam niemal od wybuchu wojny, dbał, żeby miał co zjeść i co włożyć, ale poza tym chodził własnymi ścieżkami i Felkowi po raz kolejny przeszło przez głowę, że w gruncie rzeczy bardzo mało brata rozumie.

Pogrążony w gorzkich rozmyślaniach, nie zwrócił uwagi na to, że rozmowa przy drzwiach ucichła. Dopiero kiedy znajomy milicjant wrócił i stanął przed nim, opierając ręce na biodrach, Felek zamrugał i wyprostował się gwałtownie.

– No to jak, powiesz mi, jak to było z tą kiełbasą, mały? – zagadnął mężczyzna zaskakująco przyjaźnie.

Felek się zawahał. Nim jednak zdążył podjąć decyzję, drzwi komisariatu otworzyły się gwałtownie i głucho uderzyły o ścianę. Milicjant odruchowo sięgnął do boku, zaraz jednak opuścił dłoń, kiedy z głośnym stukotem obcasów do wnętrza posterunku wbiegła… dziewczynka z kokardą.

– Stać! Proszę go nie zamykać, ja wszystko powiem!

Felka zamurowało, milicjanta chyba też, bo tylko połowicznie odwrócił się w stronę nowo przybyłej i zamarł w bezruchu.

Zdyszana dziewczynka przystanęła na środku i oparła dłonie na udach, łapiąc oddech po biegu. Po chwili w otwartych nadal drzwiach zamajaczyła sylwetka jej matki i dopiero wtedy milicjanta odblokowało.

– Pani Jabłońska? – wydusił i natychmiast rzucił się sprzątać papiery z drugiego krzesła.

– Uszanowanie, panie Leszku. – Kobieta uprzejmie skinęła mu głową, po czym podeszła i oparła dłoń na ramieniu córki. – Obawiam się, że zaszło pewne nieporozumienie. Ten chłopiec został niesłusznie posądzony o coś, z czym nie miał nic wspólnego. Helenko, opowiedz panu milicjantowi, co się naprawdę wydarzyło.

Dziewczynka pokiwała głową tak energicznie, że Felek poczuł obawę, czy kokarda nie odleci z jej głowy niczym motyl.

– Tak, ja wszystko powiem! Bo to ja wzięłam tę palcówkę, proszę pana.

Zarówno milicjant, jak i Felek posłali jej osłupiałe spojrzenia.

– Ty? Ty ukradłaś kiełbasę? Ależ Helenko, dlaczego? – spytał mężczyzna z niedowierzaniem.

– Kiedy ja nie ukradłam! – zaprotestowała dziewczynka. – Ja zapłaciłam, przysięgam panu, że zapłaciłam.

– Córka mówi, że wsunęła pieniądze pod ceratę – poszła jej w sukurs matka. – Proszę sprawdzić, na pewno nadal tam są, ale gdyby jednak zaginęły, to ja za wszystko zapłacę i osobiście pana Alojzego przeproszę. Tak mi głupio, panie Leszku!

Milicjant powoli pokręcił głową.

– Nic nie rozumiem – jęknął i popatrzył na Felka, jakby oczekiwał, że to on wszystko mu wyjaśni.

Helenka westchnęła ciężko, zupełnie tak, jak pani Kwiatkowska, kiedy jej mąż znowu wracał do domu napruty.

– Bo ja nie kryłam się przed panem Alojzym, tylko przed mamusią – wyjaśniła. – To znaczy nie chciałam, żeby mamusia wiedziała, że ja kupuję tę kiełbasę. Samej mi na targ nie wolno, tatusia wysłali w delegację, więc musiałam kombinować.

– Widzi pan – matka dziewczynki w końcu postanowiła zlitować się nad milicjantem – Hela znalazła psa, a dokładniej sukę, która niedawno się oszczeniła. Wiedziała, że ja się na żadne zwierzęta nie zgadzam, zaraz mi się kichać chce i oczy mi łzawią. A córce szkoda się psiej rodzinki zrobiło, więc zaczęła ją dokarmiać. Męża wciągnęła w ten proceder, to i jakoś im się udawało sekret trzymać, ale teraz mąż od tygodnia siedzi w Lublinie, a Helusi się skończyły tajne zapasy, więc zaczęła szukać innego rozwiązania. No i sam pan widzi, z jakim skutkiem. – Kobieta bezradnie rozłożyła ręce.

W miarę jej opowieści wyraz twarzy milicjanta łagodniał i teraz mężczyzna wydawał się już przede wszystkim rozbawiony. Felek natomiast spojrzał na dziewczynkę z kokardą z nową dozą podziwu. Przeszło mu wprawdzie przez myśl, że właściwie to powinien być na nią zły, że nie przyznała się od razu, ale nie wiedzieć czemu nie czuł złości.

– To jak, puści pan tego biednego chłopca? – Pani Jabłońska postanowiła przypomnieć milicjantowi o jego istnieniu.

– Tak, on niewinny, jeśli musi pan kogoś zakuć w kajdany, to mnie i tylko mnie! – Helenka zrobiła krok naprzód i w teatralnym geście wyciągnęła przed siebie ręce.

– Spokojnie, panno Helu, nikogo nie będziemy aresztować ani skuwać. – Teraz już milicjant śmiał się w głos. – Ale nie mogę tak kawalera samego puścić, rodzice go muszą odebrać – dodał poważniej i z namysłem spojrzał na Felka.

Chłopcu serce zabiło mocniej.

– Ale ja nie mam rodziców, proszę pana. – Teraz już starał się pilnować, by mówić poprawną polszczyzną, tak jak uczył go ojciec, a nie bałakać jak wcześniej, ale i tak lwowski akcent przebrzmiewał w jego głosie. – Mam tylko brata, on się mną opiekuje, ale on jest teraz w pracy. Bo on pracuje przy odbudowie Warszawy, proszę pana, szpital teraz budują, bardzo ważny. Więc jak go pan wezwie, to i kierownik na zicher będzie zły, i szpital się będzie wolniej budował – przekonywał z zaangażowaniem.

Milicjant wyraźnie się wahał.

– A daleko mieszkasz?

– Nie, proszę pana, o tu niedaleko, za tą spaloną bramą w lewo i tam jest taka żółta kamienica, co nie ma parteru… Ja na pewno sam trafię i nie zgubię się po drodze, słowo honoru.

– My go odprowadzimy! – wtrąciła się Helenka.

– Oczywiście, że tak – poparła ją matka. – W końcu jesteśmy mu to winne. A także przeprosiny. – Spojrzała znacząco na córkę, która cała się zarumieniła.

– Przepraszam – wymamrotała, zwracając się do Felka, który, zaskoczony, tylko niezgrabnie kiwnął głową w odpowiedzi.

– No dobrze, niech tak będzie. Ale najpierw może kawaler zdradzi nam w końcu, jak się nazywa? – odezwał się ponownie milicjant.

Teraz już chłopiec nie wahał się ani chwili.

– Fele… Felicjan Siemaszko.

Milicjant uśmiechnął się lekko.

– No dobrze, obywatelu Siemaszko, a więc pójdzie teraz obywatel z panią Jabłońską prosto do domu i poczeka tam grzecznie na brata, zamiast włóczyć się po okolicy i ładować się w tarapaty. Zrozumiano?

– Tak, proszę pana, bardzo dziękuję.

– Kiedy to przecież ja go władowałam!

Felek i Helenka odezwali się niemal jednocześnie i prawie równocześnie skończyli. Spojrzeli po sobie speszeni, dwójka dorosłych zaś roześmiała się

– Ale skoro nic nie ukradłeś – przypomniało się nagle milicjantowi – to czego uciekałeś?

Felek przygryzł wargę, ale matka Helenki natychmiast odpowiedziała za niego.

– Panie, to są dzieci wojny, u nich to już odruch.

– A bo to u nas nie, pani Jabłońska? – Milicjant uśmiechnął się smutno. – No dobrze, Felku, ale dlaczego właściwie się przyznałeś?

Felek zarumienił się aż po same uszy, nie znalazł jednak odpowiedzi, łypnął więc tylko ukradkiem na Helę i milczał nadal, podczas gdy dorośli wymienili rozbawione spojrzenia.

– Widzi go pani, rycerz się znalazł – skwitował wreszcie milicjant i zachichotał.

Felek miał ochotę zaprotestować, jednak coś w spojrzeniu dziewczynki sprawiło, że na powrót zamknął usta.

Wyszli na zalaną słońcem ulicę. Pani Jabłońska wzięła córkę za rękę, a kiedy droga stała się szersza i Felek zrównał się z nimi, odruchowo ujęła także i jego dłoń. Chłopiec nieco się speszył – dawno już nikt nie prowadzał go w ten sposób, który kojarzył mu się tylko z małymi dziećmi. Głupio mu jednak było protestować, szedł więc potulnie u boku tej obcej kobiety i niespodziewanie odkrył, że w jakiś dziwny sposób zaczyna mu to sprawiać przyjemność. Mama mnie tak prowadzała, uświadomił sobie nagle. Potem chadzał już tylko z Bronkiem, który kiedy chciał go przypilnować, łapał go raczej za ramię lub kołnierz. Chyba dlatego właśnie teraz dłoń tej kobiety obejmująca jego przywołała dawno zagrzebane wspomnienia ze Lwowa. Zamyślony, ledwo dosłyszał cichy, znacznie mniej pewny niż przedtem głos Helenki:

– Mamo? Mamo, to przecież nie Witek, niechże go mama puści, jemu pewnie głupio.

Kobieta zatrzymała się gwałtownie i popatrzyła na Felka tak, jakby go widziała po raz pierwszy, a potem uśmiechnęła się zawstydzona i puściła jego dłoń.

– Przepraszam – mruknęła cicho.

– Kto to Witek? – spytał Felek zaciekawiony. Może Hela miała brata, który okazałby się milszy niż chłopcy z jego nowej szkoły?

– Witek to był mój młodszy brat – wyjaśniła Helenka poważnie. – Zginął od bomby.

Felek głośno przełknął ślinę, z całych sił żałując, że zapytał.

– Mój tatuś też zginął na wojnie – powiedział cicho, bo czuł, że musi jakoś zatrzeć złe wrażenie, ale nie miał pojęcia jak.

– A twoja mama? – Helenka wydawała się jednak przyzwyczajona do podobnych rozmów i nie żywiła chyba urazy za jego głupią ciekawość.

– Też w czasie wojny, ale nie zginęła, tylko umarła. Chorowała już, kiedy tatusiowi kazali wyjeżdżać. Bo tatuś był urzędnikiem i musiał się ewakuować. A myśmy mieli do niego dołączyć, jak tylko mama wydobrzeje, ale…

Helenka z poważną miną pokiwała głową, a jej matka przelotnie oparła mu dłoń na ramieniu.

– A jak ci jest z bratem, dobrze? – zapytała.

Felek na chwilę się zawahał. Nie było mu źle, miał wszystko, czego potrzebował do życia, nie powinien zatem narzekać. Ale mimo kilku miesięcy w Warszawie wciąż czuł się obco w tym mieście ruin, a nowi koledzy, w większości tutejsi, nadal nie traktowali go jak równego sobie. Chwilami Felek był zły na brata, że w ogóle go tu przywiózł, ale szybko opanowywał tę złość. Wiedział przecież, że wyjazd ze Lwowa nie był winą Bronka i że musieli się gdzieś podziać, a każde inne miasto, nawet jeśli mniej zniszczone i pokaleczone niż to, byłoby pewnie tak samo obce. Po raz pierwszy Felkowi przebiegło przez głowę pytanie, czy brat także czuje się tutaj jak cudzoziemiec. Poza panną Jolą, córką sąsiadów, nie przypominał sobie, by widział Bronka spędzającego wolny czas w towarzystwie kogokolwiek z miejscowych. Niby mieli z bratem przynajmniej siebie nawzajem, ale co z tego, kiedy nie bardzo umieli ze sobą rozmawiać?

– Chyba dobrze, proszę pani – odpowiedział wreszcie, czując na sobie wyczekujący wzrok kobiety.

– Chyba? – powtórzyła Helenka podejrzliwie i zmarszczyła brwi.

Felek uśmiechnął się lekko, widząc, jak ta groźna mina zabawnie kontrastuje z niewinną białą kokardą dziewczynki. Zaraz jednak znów spoważniał, zastanawiając się nad odpowiedzią.

Wiele razy chciał zapytać brata, czy tak samo tęskni za Lwowem, powstrzymywał się jednak, bo na wzmiankę o rodzinnym mieście Bronek zwykle się złościł. Nagle Felkowi przyszło do głowy, że może ta złość była najlepszą odpowiedzią.

– Gdyby my mogli zostać we Lwowi, to by było zupełnie dobrze – wyrzucił z siebie, zebrawszy się na odwagę. – Gdybyśmy mogli zostać Lwowie, znaczy się – poprawił się zaraz.

Pani Jabłońska poważnie pokiwała głową.

– Nie wstydź się tego, jak mówisz – powiedziała nagle. – Nie warto. Jesteś, kim jesteś, i bądź z tego dumny. Noś ten Lwów w sercu jak my naszą Warszawę, tę sprzed wojny, bo chociaż ich nie ma, to w ten sposób możemy ocalić choć kawałek, wiesz? – Nagle roześmiała się smutno. – Wybacz, chłopcze, to za poważne dla ciebie kwestie…

– Nie, ja rozumiem – Felek przerwał jej gwałtownie. – I dziękuję – dorzucił, rumieniąc się lekko.

Kobieta uśmiechnęła się ciepło, a Helenka, ku osłupieniu Felka, niespodziewanie złapała go pod rękę.

– Chcesz poznać Kamę i jej dzieci? – zapytała nagle.

Felek posłał jej pytające spojrzenie.

– No tę naszą sukę, cośmy dla niej kiełbasę kradli – wyjaśniła dziewczynka wesoło.

Jakie my? – prychnął Felek w duchu, ale na zewnątrz uśmiechnął się szeroko.

– Wiesz co? – przyszło mu nagle do głowy. – Mój brat uwielbia psy, ciągle jakieś do domu sprowadzał, jak mieszkaliśmy jeszcze we Lwowi. Mama mówiła, że jakby mógł, to by nas wyeksmitował i całe mieszkanie kudłatymi przybłędami osadził. – Roześmiał się cicho na to wspomnienie. – Ja z nim pogadam, on na zicher choć jednego szczeniaka pozwoli wziąć. A może nawet całą rodzinę by my wzięli pod dach, póki młode nie dorosną?

– Ale by było klawo! – Hela aż zaklaskała w dłonie. – A my byśmy z tatusiem przychodzili z wizytą i jedzenie przynosili.

– Spokojnie, Helenko, Felek najpierw musi brata zapytać, czy się zgodzi – matka usiłowała opanować jej entuzjazm.

– Kiedy Felek sam powiedział, że na pewno się zgodzi – zaprotestowała dziewczynka, niezrażona słowami matki. – To co, idziemy do Kamy?

Felek spojrzał pytająco na panią Jabłońską, która z rezygnacją pokiwała głową.

– No dobrze, prowadź, Helu, niech no ja zobaczę, przez kogo ta cała awantura.

Hela uśmiechnęła się szeroko i, nadal trzymając Felka pod rękę, pociągnęła go w głąb labiryntu ruin.

– No co się tak gapisz? – ofuknęła go po chwili, gdy wciąż nieodrywający od niej wzroku chłopiec omal nie potknął się o wystający kawałek fundamentu.

Felek spłonął żywym rumieńcem.

– Nic. Fajną masz tę kokardę.

1 Comment

  1. Agnieszka

    Ten tekst świetnie oddaje klimat powojennej Warszawy. Płynie się przez ten tekst i trudno się od niego oderwać. A historia jest cudowna. Rodząca się przyjaźń i miłość do zwierząt <3. Z tekstu płynie też inna ważna nauka – nie oceniaj ludzi po pozorach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *